Tomasz
Marek Sobieraj
PRZECIW „INTELEKTUALISTOM”
I
parę słów o postetycznym świecie,
ze
szczególnym uwzględnieniem Polski
Pisarz prawdziwy, naprawdę
niezależny, będzie zawsze po stronie tych, którzy są ofiarami historii.
Literaci, nieśmiertelni literaci dworscy, „do usług” wobec każdego panującego
władcy, „twórcy historii”, to właśnie owi „intelektualiści” w cudzysłowie,
zgraja orwellowskich durniów czy popperowskich osłów.
Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik
pisany nocą
I
Ja nie wierzę, że żeby być
postępowym trzeba wyrzekać się rozumu.
Czesław Miłosz, list do Konstantego
A. Jeleńskiego, 18 marca 1971 r.
Miłosz napisał te słowa w kontekście ruchów lewicowych i lewackich, które
intensywnie rozwijały się na Zachodzie od 1968 roku. Ich przywódcami, członkami
i sympatykami byli owi orwellowsko-popperowscy „intelektualiści”, studenci,
artyści, często tak zwane wielkie nazwiska, jak np. Jean-Paul Sartre, Jean-Luc
Godard, Roland Barthes, Simone de Beauvoir, a naczelnym hasłem
usprawiedliwiającym ich poczynania był postęp, w skrócie rozumiany jako pełna
swoboda, brak zasad i odpowiedzialności. Zapoznanie się z ideologią tych
znudzonych dzieci dobrobytu wywołało niesmak i zażenowanie nawet u Gombrowicza,
zresztą jak i u innych, którzy coś naprawdę przeżyli, zrozumieli i czegoś
dokonali. Jednak każda ideologia oparta nie na rozumie, a na chwytliwych
hasłach i demagogii łatwo wchodzi w krwiobieg, więc i ta zaraziła Zachód
wirusami głupoty, permisywizmu i relatywizmu, pogłębiając duchową pustkę. Gdy
zabawa w psucie znudziła się jej twórcom i wystarczająco na niej zarobili lub
wyczuli powiew nowego wiatru
historii, jak zwykle w takiej sytuacji zmienili ton lub poglądy, napisali inne książki i wzruszyli ramionami
zrzucając z nich ciężar odpowiedzialności, przy okazji zostawiając mniej
bystrych towarzyszy i wyznawców z rozdziawionymi gębami.
Ale skutki choroby zostały. Właściwie można powiedzieć, że trwa ona
nadal jako stan chroniczny, w którym organizm przyzwyczaił się do wirusów, a
nawet uważa ich obecność za pożądaną. Jednak nie jest to zdrowe ciało, tylko
gruby, garbaty syfilityk z grzybicą stóp i gąbczastym
zwyrodnieniem mózgu, któremu wydaje się, że jest nadal atrakcyjny i mądry.
Otyłość, syfilis i grzybicę można wyleczyć, pozostałe jeszcze zdrowe fragmenty
mózgu przynajmniej częściowo mogą przejąć funkcje zwyrodniałych, jeśli
powstrzyma się proces niszczenia. Większy problem jest z garbem, ponieważ jego
usunięcie, jak wiemy z historii, nigdy się nie udawało do końca. Może jednak to
nie kwestia chirurgii, tylko ćwiczeń i gorsetów? Nietrudno w każdym razie
zauważyć, że doprowadzenie pacjenta do stanu możliwie najlepszej sprawności nie
leży w gestii ani tym bardziej w interesie tych, którzy przyczynili się do
choroby czy zapewniają, że wygląda on i funkcjonuje prawidłowo, co najwyżej
jest tylko lekko zaziębiony.
Pozostając w sferze metafor
można stwierdzić, że warunki wyleczenia są trzy: uświadomienie sobie, że jest
się chorym, wiara w uzdrowienie oraz wizyta u specjalisty – najlepiej takiego,
który już kogoś wyleczył. Warto też przyswoić sobie cytat z listu Miłosza, i
powtarzać jak mantrę.
II
Przyglądając się ludzkim wyczynom z ostatniego stulecia, a szczególnie ich
poczynaniom dzisiejszym, dostrzec można bardziej niszczącą niż budującą
działalność intelektualistów. Czy zatem intelektualiści są potrzebni? Jeśli
tak, to do czego? Kim właściwie są? Jaka jest, a jaka powinna być ich rola w
społeczeństwie?
Przy tak ustawionej kolejności
pytań najczęstsza odpowiedź na pierwsze z nich brzmi „tak, są potrzebni” – ale
jest to odpowiedź odruchowa, nieprzemyślana, oczekiwana; wydaje się, że nie
wypada nawet odpowiedzieć inaczej, żeby się nie skompromitować i nie
zaszeregować do tzw. ciemnej masy. Jednak przy drugim pytaniu pojawia się pewna
trudność; w ramach odpowiedzi sypią się ogólniki bez pokrycia w faktach, typu
„mają ustanawiać dobre prawo” czy „ich zadaniem jest tworzyć i chronić kulturę,
kierować życiem duchowym”. Trzecie pytanie prowokuje odpowiedzi zupełnie już
pozbawione przyczepności do rzeczywistości i logiki, w rodzaju „intelektualiści
to ludzie po studiach” czy „intelektualiści to pisarze”. Ostatnie pytanie jest
najtrudniejsze, bo odpowiedzi na nie wymagają najwięcej wysiłku, a te
najczęściej się powtarzające świadczą o tym, jak bardzo rozmijają się społeczne
oczekiwania wobec intelektualistów z ich rzeczywistą rolą.
Wgrane ludziom slogany mówią, że intelektualiści są głową narodu,
mózgiem społeczeństwa, twórcami kultury, podporą państwa, etycznym
drogowskazem. Ale czy wszyscy? Czy przyglądając się postaciom uważanym
powszechnie za intelektualistów, możemy to stwierdzić z pełnym przekonaniem? Do
tego jeszcze życie udowadnia, że państwo może sprawnie funkcjonować bez rządu i
parlamentu, tak jak dowolna instytucja bez szefa. Wystarczy, żeby każdy dobrze
robił swoje w mądrze i uczciwie zorganizowanym systemie – a do zbudowania
takiego systemu wystarczy jeden człowiek. Podobnie kultura, etyka, prawo i inne
dziedziny dobrze sobie radzą bez tej kasty, a może nawet lepiej niż z nią – oczywiście
mam na myśli intelektualistów w ujęciu orwellowsko-popperowskim, tych w
cudzysłowie.
Ten tekst jest zaledwie szkicem, jednak nawet szkic wymaga
sprecyzowania, co i jak szkicujemy. Dlatego warto się zastanowić, kto to
właściwie jest – intelektualista. To określenie używane jest nader często, z
dużą swobodą i bez zastanowienia; dzisiaj obejmuje właściwie każdego, kto
ukończył studia, nawet artystyczne. Jeśli studiów nie ukończył, to wystarczy,
że jest znanym literatem, artystą, aktorem, ewentualnie dziennikarzem, choćby
tylko prezenterem pogody czy wiadomości. Powinien też ładnie, gładko i powoli
mówić, bo wtedy nawet głupota wydaje się mądra. To są warunki wystarczające –
niestety, bardzo powierzchowne, trudno spodziewać się zatem, że ich spełnienie
i powszechne uznanie spowoduje coś więcej niż rozrost pozorności, w której
pławi się Polska, i coraz częściej inne postetyczne kraje. Owszem, na pierwszy
rzut oka wydaje się, że dyplom wyższej uczelni jest niezbędną przepustką do
warstwy intelektualistów. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że dzisiaj ukończone
studia to już nie magisterium, ale np. licencjat – i to z wychowania
przedszkolnego, medioznawstwa, genderu, rysunków albo tańca, do tego jeszcze
często zrobiony zaocznie, a na dobitkę na prywatnej uczelni i z
podstawową maturą zaliczoną na 30 procent, to takie kryterium musimy odrzucić.
Musimy też to zrobić nawet wtedy, jeśli mamy do czynienia z osobą na
przeciwległym końcu zbiorowości absolwentów, która zdała rozszerzoną maturę na
100 procent i ukończyła z doskonałym wynikiem dzienne studia na państwowej
uczelni – najlepiej studia prawdziwe, czyli, jak uważał Goethe, przyrodnicze –
i pracuje z pożytkiem dla świata; tacy ludzie, z całym dla nich szacunkiem,
zwykle zajmują się wybraną wąską dziedziną, na nią pożytkując niemal całą swoją
energię i czas, przez co w wielu pozostałych obszarach życia często pozostają
ignorantami – by nie rzec głupcami. Jak z ironią pisał o nich Witkacy w Znowu to samo aż do znudzenia...:
„Zauważyć jednak trzeba, że zanadto zamknięci są oni
w swoich niedostępnych warownych wieżach i za mało udzielają się pospólstwu”.
Nie można jednak zaprzeczyć
faktowi, że w Polsce, przynajmniej jeszcze dzisiaj, w połowie drugiej dekady
XXI wieku, ukończone na państwowej uczelni dzienne studia magisterskie świadczą
chociażby o chęci i gotowości do intelektualnego rozwoju, dyskusji i pokonywania trudności; wymagają zdania kilkudziesięciu
egzaminów, zaliczenia setki kolokwiów, napisania wielu prac, opanowania
stresów; są dowodem na pewną ponadprzeciętną sprawność umysłu, która
niekoniecznie występuje u tych, którzy ukończyli „uczelnie” prywatne bądź
zostali „intelektualistami” w wieku lat dwudziestu, bo mieli właściwe
znajomości, pochodzenie, poglądy (mniej lub bardziej szczere) czy, jak to w
PRL–owskiej przeszłości bywało, podpisali kwity stanowiące przepustkę do świata
np. literatury. Jest zatem co najmniej nieprzyzwoite, że kiedy zdolni i
pracowici ludzie naprawdę studiują pogłębiając wiedzę i ćwicząc umysł, to
ustosunkowane miernoty mają już zapewnioną karierę i wielkość, więc zajmują się
brylowaniem w czworakach udających salony i autopromocją, a pozostałe wolne od
lansu chwile wykorzystują na podlizywanie się tym, którzy coś mogą, i na drobne
geszefty – wszystko za pieniądze podatnika, oczywiście.
Kiedyś mawiano: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie
oficera”. Dzisiaj aktualne jest „to nie nauka, ale tata zrobi z ciebie
literata”, czy bardziej ogólnie: „to nie talent – znajomości dadzą glejcik do
wielkości”.
Zarówno jednak zainteresowania
naukowe, samokształcenie, ukończone dzienne studia magisterskie, dobrze
wykonywana praca naukowa, dydaktyczna czy inna społecznie użyteczna, jak i
posiadanie tylko nadanej przez środowisko etykiety, tokowanie w mediach,
pisanie książek – nie czynią
intelektualisty. Intelektualista to powinien być ktoś więcej niż tylko
nauczyciel akademicki, człowiek zwykle mocno ograniczony do znajomości wąskiej
dziedziny, np. orzeszkologii, budowy mostów czy zwyczajów muchówek. To powinien
być ktoś znacznie więcej niż typ ględzący w radiu o czymkolwiek czy autor wielu
modnych, ale słabych książek albo wierszokleta – często z mlekiem pod nosem,
ledwo z maturą, ale jakże już „wybitny” „odkrywca nowych znaczeń”, „nauczyciel”
ludzkości „znający odpowiedzi na odwieczne pytania filozofów” i „otwierający
nowe horyzonty”.
Może
więc intelektualista to ktoś, kto rozmyśla o życiu, analizuje rzeczywistość i
wyciąga wnioski, których logiki nie można podważyć? Może to ktoś, kto formułuje
twierdzenia dotyczące życia i potrafi je udowodnić za pomocą faktów, a nie
sofizmatów? Może to mędrzec szukający prawdy i/lub „żyjący w prawdzie”, jak to
określił Vaclav Havel?
Zapewne
są to trafne określenia, bliskie też temu, co stwierdził Goethe zafascynowany
kulturą Dalekiego Wschodu, mianowicie, że obserwacja i myślenie są ciekawsze i
ważniejsze od wiedzy; stąd już prosta droga do prawdziwego filozofa, czyli
takiego w chińskim tego słowa rozumieniu (chociaż podobnie uważali także
Arystoteles, H.D. Thoreau i wielu innych). Jednak jest znamienne, że
europocentryzm a nawet europoidalność w swej zaściankowości i pysze sobie
jedynie roszczą prawo do mądrości i logiki, i nie dopuszczają rozwiązań
pochodzących spoza prowincji. Dlatego tak zwani intelektualiści, porzuciwszy
starożytną filozofię, zdrowy rozsądek i myślenie praktyczne, pławią się w
abstrakcji; obmyślają sposoby na „lepszą” organizację społeczeństwa, z których
najbardziej znane to tortury, stosy, krucjaty, kolonializm, niewolnictwo,
eugenika, obozy koncentracyjne i gułagi – a ostatnimi laty korporacjonizm i
zbiurokratyzowana bankokracja, czyli wręcz idiokracja, będące zdegenerowaną
formą demokracji, na których wyraźnie widoczne są już neoplazmatyczne nacieki
totalitaryzmu. Pozostali, ten drugi szereg „intelektualistów”, wspierają
degenerującą się władzę, zamiast ją kontestować i bezlitośnie krytykować.
Intelektualny plebs, czyli tzw. inteligencja, nie zna luksusu suwerenności i
bezmyślnie powtarza wgrane mu poglądy. Czy zatem w ogóle oni wszyscy są nam
potrzebni?
III
W eseju Sprawa duszy z 1975
roku Saul Bellow pisze o kondycji sztuki we współczesnym świecie i o negatywnej
sile, jaką nazbyt często stanowią w tej dziedzinie życia intelektualiści.
Niepokojące zjawisko „wykształconego filistynizmu”, jak je nazywa pisarz,
dwadzieścia lat później pojawiło się w Polsce, gdzie w krótkim czasie osiągnęło
rozmiary katastrofalne – szczęśliwie nie pozbawione akcentów komicznych, w
pewnym stopniu łagodzących jego ponury charakter.
Rzeczywiście, wydawałoby się, że
krytykowani przez Bellowa ludzie z dyplomami wyższych uczelni to kasta, której
powołaniem jest między innymi sprawowanie pieczy nad tą jedną z najgłębszych
(ale nie pierwszych!) ludzkich potrzeb, jaką jest potrzeba tworzenia dzieł
sztuki i obcowania z nimi. Czas jednak pokazał, że intelektualiści nie stali
się patronami sztuki, przeciwnie, wbrew logice, rozumowi i zwykłej
przyzwoitości zostali apologetami artystycznej nieudolności, niekiedy wręcz
piewcami zwykłych idiotyzmów pod szyldem awangardy czy „sztuki wysokiej”. W Sprawie
duszy Bellow pisze: „(...) do problemów tego kraju [USA – przyp. T.M.S.]
należy miałkość, bezmyślność i filistynizm jego warstwy wykształconej. Często
myślę, że większe nadzieje rokuje młody robotnik, który sięga po broszurowe
wydanie Faulknera, Melville'a czy Tołstoja na półce w drugstorze, niż student,
któremu nauczyciele »interpretują« te dzieła, w związku z czym potrafi on
powiedzieć, albo tak mu się wydaje, czego symbolem jest harpun Ahaba albo jaką
symbolikę chrześcijańską można znaleźć w Światłości w sierpniu. Na uniwersytetach
ludzie uczą się, jak przez pięć minut prowadzić kulturalną rozmowę, nie
zdradzając się z niewiedzą lub głupotą”.
W Polsce, na skutek powszechnej
w większości zawodów negatywnej selekcji, nawet nie uczą jak prowadzić
kulturalną rozmowę. Nie wiem, czy w ogóle czegoś uczą poza hipokryzją,
oportunizmem, lawiranctwem oraz sprytnym tuszowaniem własnej niewiedzy i
głupoty, w czym ogromna część urzędników naszego szkolnictwa wyższego zwanych
„pracownikami naukowo-dydaktycznymi” osiągnęła perfekcję. „Złe drzewo nie może
rodzić dobrych owoców” – banał, ale jakże często zapominamy o głębokiej
mądrości banałów. Nawet ci, którzy zajmują się literaturą i z racji tego
powinni stanowić intelektualną elitę, to zazwyczaj nieporadne w piśmie i myśli
tchórzliwe indywidua, nudziarze, mali karierowicze i zawistnicy; dla nich, jak
i dla większości tak zwanych krytyków literackich, obecność dzisiaj postaci
takich, jak Słowacki, Gombrowicz, Witkacy byłaby obrazą, zaś walkę nieuznanych
geniuszy o siebie i swoją twórczość z całą pewnością uznaliby za manię
wielkości i arogancję, chociaż sami często skrywają własną megalomanię,
otwarcie za to prezentują najbardziej paskudny typ chamstwa – w białych
rękawiczkach.
Oczywiście nieco przesadzam z
tym pesymistycznym obrazem polskiej uczelni. W końcu zawsze są wyjątki: dobrzy
dydaktycy, prawdziwi naukowcy, pasjonaci, zainteresowani nauką studenci.
Niemniej ogólny obraz jałowej skały jest taki, że jest ona jałowa. Sporo trzeba
jej przerzucić, żeby znaleźć cenny kamień. Ale znaleziony cieszy, bo daje
wiarę, że będą następne.
IV
„Wszystko, czego się tknę – w moich
rękach mrze”, przemawia Muza w trzecim akcie Wyzwolenia Wyspiańskiego, i
jest to natrętnie nasuwający się komentarz do poczynań „intelektualistów” na
obszarze wokół sztuki i literatury – oraz oczywiście na nim samym. Przykładów
tej niszczącej działalności pełno jest w Polsce dokoła (także, niestety, w
redakcjach czasopism, ośrodkach kultury itp., gdzie piastujący stanowiska
ustosunkowani nieudacznicy okazują się często nawet nie specjalistami, ale co
najwyżej zwykłymi referentami kultury); ogólny szkic nie jest miejscem, by je
szczegółowo omawiać, tym bardziej, że czyniłem to wielokrotnie w innych
tekstach. Jednak czy wspomniany przez noblistę młody robotnik sięgający po Faulknera,
Melville’a czy Tołstoja, to nie jest obraz zbyt optymistyczny, by mógł być
prawdziwy, szczególnie dzisiaj, po czterdziestu latach od opublikowania Sprawy
duszy? Cóż, sam kiedyś znałem takich robotników, znałem takich chłopów, ale
to był inny system, niedemokratyczny, gdzie oświata stała na wysokim poziomie,
była priorytetem władzy, i kształciły nawet media (naprawdę tak było –
wystarczy przejrzeć dawne programy radiowe i telewizyjne, jeśli pamięć zawodzi)
a biblioteki i domy kultury były we wsiach i przy zakładach pracy. Dzisiaj,
dzięki „osiągnięciom” tzw. demokracji oraz „intelektualistom”, europoidalny,
postchrześcijański i postetyczny świat śmiałym krokiem zmierza do tego
przedstawionego w filmie Idiokracja (Idiocracy) Mike’a Judge’a z
2006 roku, a Faulknera nie przeczyta nawet nauczyciel, obawiam się, że nie
zrobi tego także profesor anglistyki. Zaś o istnieniu Melville’a mogą nawet nie
wiedzieć.
Ale przecież sztuka i literatura
nie są najważniejszymi duchowymi potrzebami człowieka. Ponad nimi jest
sprawiedliwość. Najwyżej zaś – niestety coraz częściej ginąc w mgle i
podlegając intensywnej denudacji – wznosi się etyka. Jednak i nad nią
intelektualiści nie sprawowali opieki w sposób należyty, ba, nie jest
specjalnie ryzykowne stwierdzenie, że dążyli i dążą do jej odwrócenia i
unicestwienia – dowodem chociażby kompromitujące zachwyty wielu z nich nad
stalinizmem i hitleryzmem, obojętność innych wobec ludobójczych systemów oraz
prawie zupełny brak krytyki imperializmu, kolonializmu, wyzysku, rasizmu, niewolnictwa
i innych wstrętnych, niebezpiecznych czy choćby poronionych idei wcielanych w
życie z potwornymi skutkami – także dzisiaj – przez tak zwane zachodnie
demokracje.
Mało kto uświadamia sobie, że
owe „demokracje” od swego zarania do końca lat sześćdziesiątych XX wieku
popełniły ludobójstwo na wielokrotnie większą skalę niż zbrodnicze poczynania
Hiltera i Stalina razem wzięte. W świetle tego oczywistego faktu stwierdzenie
Churchilla, że „nie wymyślono lepszego systemu niż demokracja” jest nie tylko głupie,
ale i obrzydliwe. Gdzie przez te lata, kiedy okradano i mordowano rodowitych
mieszkańców Afryki, obu Ameryk, Azji, Australii i Oceanii, byli zachodni
intelektualiści? Ci wszyscy laureaci nagród, pisarze, poeci, filozofowie,
duchowni, humaniści, dziennikarze, naukowcy, artyści, sławy wszelkie? Dlaczego
milczeli? Bali się? Czego? Skąd ta trwoga? Przecież nie groziły im gułagi; żyli
w demokracjach; nawet jeśli głowami państw byli królowie, to panował system
demokratyczny, z parlamentami, wolną prasą, swobodą wypowiedzi. A gdzie dzisiaj
są intelektualiści „wolnego świata”, kiedy ich rządy nie tylko otwarcie
występują przeciwko własnym obywatelom podejmując niekorzystne dla nich
decyzje, ale też uprawiają wojenną retorykę, destabilizują suwerenne państwa,
wywołują i prowadzą wojny, ukrywają prawdę albo kłamią, własnymi czy wynajętymi
rękami mordują setki tysięcy ludzi, a wszystko to... w imię demokracji – i za
fasadą ukrywającą jedynie prymitywną żądzę zysku i władzy małej grupy
oligarchów i ich marionetek.
Pewnie jak zawsze, nieliczne
głosy szlachetnych ptaków giną w jazgocie drobiu – drobiu oczywiście
upozowanego na orły.
A może jest po prostu tak, jak
pisze Zbigniew Herbert w Labiryncie nad morzem przywołując postacie
m.in. Platona, Ksenofonta, Sofoklesa, że intelektualiści wolą państwa rządzone
przez ideę niż przez nieobliczalne i podejrzane prawa życia. Nawet jeśli te
idee prowadzą do ludobójstwa, wojen, odwrócenia aksjologii czy chociażby do
społecznej niesprawiedliwości.
Ignazio Silone w przemówieniu na
zjeździe Pen Clubów w Bazylei w 1947 roku powiedział: „Intelektualiści jako
klasa ani nie mają powodu uważać, że zachowywali się w ciągu ostatnich paru
dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, aby uznać za
uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu
opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o
istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju, ale wyjątkowego już ryzyka
wymagałoby utożsamianie jej z elitą intelektualną”.
Swoimi nieco późniejszymi wyczynami wielu „intelektualistów” Wschodu i
Zachodu, szczególnie europejskich, dowiodło, że utożsamianie ich z jakąkolwiek
elitą jest niestosowne i logicznie błędne, często
nawet śmieszne. Nie trzeba specjalnie długo szukać, by znaleźć głupoty
wypisywane i wygadywane przez Sartre’a, Barthesa i innych „postępowych”
kanapowych mądrali, czy poznać fakty z ich życia, które nie przynoszą
zaszczytu. W Polsce, ludzie pokroju Iwaszkiewicza, Szymborskiej, Mrożka,
Kołakowskiego, Baumana, zmieniający poglądy dla korzyści, pozbawieni moralnego
kręgosłupa, chwiejni, zakłamani bardowie i budowniczowie ludobójczego systemu,
innymi słowy – etyczne prostytutki, również nie mogli i nie mogą stanowić wzoru
dla kogoś, kto uznaje przyzwoitość i smak za podstawowe wartości. Oczywiste są
więc pytania: Czy tacy ludzie, często nawet przez lenistwo pozbawieni
formalnego wykształcenia (Mrożek, Szymborska) lub o wykształceniu co najmniej
wątpliwym (Kołakowski), zwykłe bękarty komunizmu, w ogóle zasługują na
przyklejone do nich miano intelektualistów? Czy stawianie ich w jednym szeregu
z ludźmi pokroju Witkacego, Orwella, Mishimy, Silonego, Havla, Bellowa nie jest
dla tych ostatnich obraźliwe? Czy należy wybaczać tym, którzy nie żałują, i
zapominać o ich niegodziwościach?
Dla człowieka myślącego i
przyzwoitego to pytania ważne, a odpowiedzi na nie – jednoznaczne. Ostatecznie
jednak są sprawy bardziej dokuczliwe niż byłe dworskie dziewki i fagasy – mianowicie
dziewki i fagasy współczesne. W drugiej dekadzie XXI wieku słowa Silonego,
Bellowa, Havla nic nie tracą na aktualności, a patrząc na pleniący się w
europoidalnym świecie moralny relatywizm, idiokrację oraz rosnącą na całym
globie władzę korporacji i finansjery, prowadzącą nawet do wojen i ludobójstwa,
można odnieść wrażenie, że „intelektualiści” zachowują się jeszcze gorzej niż
kiedyś, ponieważ ich stadna akceptacja dla państwowo-korporacyjnego terroru (jakby echo III Rzeszy…) wymierzonego
przeciwko przyzwoitości, zdrowemu rozsądkowi i masom obywateli-półniewolników
jest bezwarunkowa, a w połączeniu z wiarą w nieomylność władzy i fasadową tak
zwaną demokrację przybiera charakter quasi-religijny, w wielu przypadkach
fanatyczny. Pseudoreligijne zaangażowanie częściowo, a wynikający z niego
fanatyzm całkowicie wykluczają rozum, tym samym odbierając prawo do miana
intelektualisty. A gdy rozum śpi, budzą się demony.
V
Budzące się u rządzących Polską (i
coraz częściej w Europie i USA)
totalitarne skłonności przejawiają się w tym, że niczym bandyci dyktują oni
odgórnie prawa bez dialogu z rządzonymi.
Dialogu, którego jedyną uczciwą,
chociaż niekoniecznie rozsądną formą w prawdziwej demokracji jest obowiązkowe
referendum i bezwarunkowe uznanie jego wyników (obowiązkowe, bo przy niemal stuprocentowej frekwencji trudniej
sfałszować wyniki). Władza nie jest już zainteresowana głosem obywateli i
działa wbrew społecznym oczekiwaniom, czy ściślej – oczekiwaniom większości,
żyje sama dla siebie, pasożytując na społeczeństwie i służąc obcym, a nie narodowym
interesom. Być może jest to cecha właściwa wszystkim tutejszym rządom
„demokratycznym”, które szybko ujawniają skrywane przed dorwaniem się do władzy
chamstwo, arogancję i despotyzm – one zaś prowadzą prosto do systemu gorszego
od niewolnictwa. Gorszego, bowiem niewolnictwo opiera się na jasnych zasadach,
współpracy i symbiozie; niewolnik niewiele zrobi bez pana, pan niewiele zdziała
bez niewolnika, korzyści są dla wszystkich, pomimo oczywistej – i co ważne
niestałej – hierarchii. W systemie totalitarnym, także w jego dzisiejszej,
miękkiej, korporacjonistycznej odmianie, chodzi jedynie o władzę, zysk, wyzysk
i upodlenie człowieka oraz, w skrajnym przypadku, np. w Polsce, o pozbycie się
dowolnymi środkami zdrowej tkanki i, w konsekwencji, wyludnienie państwa;
obywatel jest tylko podłożem, celem władzy jest sama władza i pasożytnicza
egzystencja.
Ciekawe tylko, czy dzisiejsi
aparatczycy miękkiego totalitaryzmu zdają sobie sprawę, że wyssany do cna,
martwy organizm już ich nie wyżywi.
Pewnie tak. Dowodzi tego ich
taktyka, stosowana bez skrępowania przez tych pasożytujących w Polsce – nie
budują, ale niszczą lub udają, że budują; kradną i żrą bez opamiętania, w
pośpiechu, jak dzicz; po chamsku, zachłannie gromadzą nadmierne zapasy i
moszczą się po cichu i wygodnie w zagranicznych instytucjach wszelkiej maści.
Uciekają. Zostanie po nich tylko gnijący trup, jako pożywka dla mniej
wybrednych – bądź lepiej zorganizowanych – przybyszów.
Demoralizacja i arogancja władzy
znalazły w Polsce najlepsze – ponieważ uwarunkowane historycznie i obyczajowo,
by nie rzec genetycznie – warunki rozwoju i osiągnęły szczyty możliwości,
stając się jej podstawowym produktem eksportowym do państw tzw. Zachodu (tak
jak za Jagiellonów pogardę dla ludu i swobody dla nielicznych wybranych
„eksportowano” do Wielkiego Księstwa Litewskiego). Jednak zachodnia cywilizacja
ma gruby pień i rozłożystą koronę, wyrosła z solidnych greckich i rzymskich
korzeni; zgrabnie łączy senną demokrację z sytym, przez co nieświadomym
niewolnictwem, hasła Rewolucji Francuskiej z dobroduszną urzędniczą tyranią, a
wszystko rozmyte w parlamentarnym rozgardiaszu na bezosobowe legislacyjne
pomyje. Obywatel, niezależnie od kasty, jest w świecie zachodnim elementem
sprawnego mechanizmu, o który należy dbać, bo tak (jeszcze) nakazuje etyka i
płacone podatki, a wszyscy są mniej więcej równi. Polska, od końca XVI wieku,
czyli od czasu, gdy w życiu państwa zaczęła się dominacja szlachty i
magnaterii, a już z pewnością od wygnania arian, to kraina ciemna i brudna,
nieprzewietrzona i peryferyjna, omijana przez intelektualne prądy, co najwyżej
lekko tylko przez nie muśnięta, do szpiku pańszczyźniana, kultywująca głupotę
jako podstawową uprawę, jest niczym opóźnione w rozwoju dziecko Europy i Azji;
mentalnie należy do tej najgorszej, zdegenerowanej części Wschodu, czerpiąc
wzór najwyraźniej z dynastii mameluków Sułtanatu Delhijskiego (niestety nie z
modelowego państwa Konfucjusza, wielokrotnie w Chinach urzeczywistnianego –
także dzisiaj, co trudno pojąć „intelektualistom” bredzącym o łamaniu praw
człowieka tam, zamiast mówić o łamaniu praw człowieka tutaj; konfucjański
niedemokratyczny model funkcjonuje też z powodzeniem w Singapurze, ku
zadowoleniu jego mieszkańców). Skutkiem tego dzisiaj polski obywatel, jak za
czasów feudalno-szlacheckich, jest wyzyskiwaną niemal do śmierci siłą roboczą
oraz dostawcą coraz wyższych i bardziej wymyślnych podatków – albo obciążeniem,
więc zużyty element społecznego mechanizmu nie podlega konserwacji, jego
powinnością, niemal patriotycznym obowiązkiem jest jak najszybciej umrzeć.
Władza często się zmienia, ale jej cechy są stałe; jest arogancka, nieudolna,
niestabilna, zakłamana i oczywiście – nieomylna i święta. Wydatki na wojsko są
większe od wydatków na edukację, a policjant zarabia więcej niż nauczyciel,
przy czym jeden i drugi pochodzą z negatywnego doboru, u którego źródeł leżą
korupcja, nepotyzm, znajomości i inne patologie. Obwieszczane w reżimowych
mediach sukcesy i postęp we wszelkich dziedzinach są jedynie propagandą w
prymitywnym stylu i manipulacją rodem z Roku 1984 George’a Orwella, a pisząc bardziej obrazowo, teatralnym
przedstawieniem czy raczej jego nieudolną próbą połączoną z akademią ku czci w
gminnej sali widowiskowej.
A co wobec tego robią
„intelektualiści”? Jak zwykle – im się podoba, więc popierają władzę, radośnie
merdają ogonkami czekając na ochłap, a ci najbardziej zaradni tłoczą się i
kwiczą w pobliżu koryta.
Zadaniem intelektualisty jest kontestować rzeczywistość, wskazywać
istniejące w niej zło i z nim walczyć. A jeśli
władza, jak w dzisiejszej „wolnej” postubeckiej i semifaszystowskiej Polsce,
wypowiada wojnę obywatelom albo jest wobec nich wroga, czy chociażby nie
prowadzi z nimi dialogu, to jest to zło. Jeśli obywatel nie może decydować o
ważnych dla siebie sprawach, zmuszony jest niemal dożywotnio do niewolniczej
pracy – jeśli cudem ją ma, jest okradany, okłamywany, podsłuchiwany, upadlany,
indoktrynowany, coraz gorzej kształcony, nie ma pełnego, łatwego i szybkiego
dostępu do świadczeń medycznych, coraz więcej płaci za leki, itd., to jest to
zło. Rosnące nierówności społeczne to zło. Torturowanie więźniów, prowadzenie
wojen i wojenna retoryka, wspieranie faszystowskich i bandyckich reżimów,
służalczość wobec innych krajów to zło. Ingerowanie w prywatne życie człowieka
to zło. Niesprawiedliwość, wyzysk, chciwość, oszustwo, cwaniactwo,
złodziejstwo, biurokracja, korupcja…, a także pogarda dla starości, mądrości,
zdrowego rozsądku, przyzwoitości... to kolejne podstawowe złe cechy Polski
(coraz częściej także reszty dzisiejszego tzw. demokratycznego świata). Do tego
dochodzi tradycyjne dla współczesnych demokracji tchórzostwo, oportunizm,
hipokryzja, warcholstwo, brak odpowiedzialności. Nadmiar zła w różnych sferach
życia powoduje, że złe jest całe państwo. A złe państwo nie powinno istnieć.
VI
Teraz dłuższa dygresja dotycząca już
wyłącznie polskiej rzeczywistości; dulszczyźnie może się wydać nieco wulgarna –
ale – przecież nie ma brzydkich słów, są tylko słowa źle użyte.
Polskie państwo jest kloaką zła,
do tego niesuwerenną, gdzie każdy obcy może narobić przy entuzjastycznej
aprobacie władzy; kloaką, w której dobrze się mają jedynie koprofagi. Dlatego
należy ten upadlający stan zmienić – jednak nie można liczyć na
„intelektualistów”, bo, jak pisał Andrzej Bobkowski w Szkicach piórkiem,
„intelektualiści to największa swołocz”; niemal zawsze są na usługach polityki,
państwa, systemu – jakiekolwiek one są, stoją za nimi czekając na ochłapy, a
jeśli któryś jest w opozycji, to tylko do momentu, kiedy dostanie resztkę z
pańskiego stołu – odrobinę pieniędzy, uznania, stanowisko, dotację na książkę
czy film...; znamy to dobrze zarówno z dzisiejszych realiów jaki i z najnowszej
historii Polski, kiedy w wielu z nich, i w „przyzwoitych” i w błaznach, w
wentylach bezpieczeństwa i w ubeckich kapusiach, dokonywały się zaskakujące
niczym u Gregora Samsy przemiany dowodzące jasno, że „punkt widzenia zależy od
punktu siedzenia”. Kolaboracja z władzą i służalczość leżą w sprzedajnej
naturze „intelektualisty”. Ba, sama władza go pociąga, jeśli nie formalna to
przynajmniej nad duszami. Zrobią dla niej wszystko, podobnie jak dla sławy, dla
swoich „grzbietów na półkach księgarń” (tak o żałosnej postawie polskich
literatów pisał w Dzienniku… Herling-Grudziński), dla stanowisk i
ciepłych posad, dla nagród, orderów, odznaczeń i dyplomów. Dlatego nie można im
wierzyć – także tym nawróconym na przyzwoitość, tak jak nie wierzy się
nawróconym na drogę cnoty ladacznicom, szczególnie gdy myśli się o ożenku z
nimi i posiadaniu potomstwa. (No właśnie, przy okazji „nawrócenia”: typowy tzw.
intelektualista to ktoś, kto całe życie wierzył w „naukę”, materię i empirię,
gardził metafizyką, wyrażał niechętny, niekiedy nawet szyderczy stosunek do
Boga, „żył z ateizmu”, a dopiero w ciężkiej chorobie, na starość czy na łożu
śmierci, w chwili największej ludzkiej trwogi, nagle zmienił zdanie, okazał
skruchę grzesznika, zapragnął spowiedzi, namaszczenia i pogrzebu z księdzem.
Ohyda).
Na szczęście są też wyjątki –
jednostki obdarzone etycznym, intelektualnym i estetycznym kręgosłupem oraz
wewnętrzną niepodległością; niekiedy może osamotnione, zrezygnowane, osłabione
nierówną walką o Sens i Prawdę, o zdrowy rozsądek i uczciwość; są ludzie
rozumiejący rzeczywistość, niezadowoleni, oburzeni niesprawiedliwym i upadlającym
człowieka systemem udającym demokrację. Wszyscy razem mogą – i powinni –
wypowiedzieć posłuszeństwo opresyjnemu, złemu i głupiemu państwu. To
patriotyczny, ale przede wszystkim humanistyczny obowiązek. Warto też
zastosować się do słynnej i z powodu kontekstu ponownie aktualnej rady Rousseau
dla Polaków: „Bądźcie niestrawni, nie przestańcie ani na chwilę być niestrawni,
w tym wasz jedyny ratunek”. Suma drobnych działań skierowanych przeciwko
wrogiemu systemowi, jego funkcjonariuszom i beneficjentom oraz prawu, to
potężna siła, tak jak potężną siłą jest suma kropel wody tworzących rwącą
rzekę. Obywatelskie nieposłuszeństwo przyśpieszy rozpad starego i powstanie
nowego, pozbawionego pasożytów organizmu, przywróci etyczne standardy i zdrowy
rozsądek, a każdemu indywidualnie zapewni przynajmniej odrobinę psychicznego
komfortu i poczucie ludzkiej godności; zmieni dotkliwe uczucie bycia bezradnym,
wykorzystywanym i oszukiwanym niewolnikiem czy pariasem na częściowe chociaż
zadowolenie wolnego człowieka. Czas zamienić polską kloakę w dobre państwo na
solidnym etycznym fundamencie, gdzie każdy przyzwoity człowiek poczuje się u
siebie, zaś menda – obco, gdzie nie będzie obowiązywało gombrowiczowskie „im
mądrzej, tym głupiej”. A koprofagi i zadowoleni, w tym sprzedajni
„intelektualiści”, ćwierćinteligenci, lud gazetowowyborczy, prezesi,
dyrektorzy, kierownicy, timliderzy, pozostali krawaciarze, urzędowi gorliwcy,
mundurowe półmózgi, pseudonaukowcy i
inne nieroby oraz wszyscy ci, którzy chcą nas na siłę uszczęśliwić –
niezależnie od ich wyznania i ideologii – bo uważają się za mądrzejszych, niech
sobie wykopią dół kloaczny gdzie indziej. Z daleka od nas. Żeby nam od nich nie
śmierdziało, gdy będziemy u siebie sprzątać i budować.
Tylko czy to naprawdę jest
możliwe w Polsce, „czyli nigdzie”, z narodem, którego głowa pijana leży sama
przez siebie oddzielona od tułowia, z narodem, jakże trafnie opisanym przez
Witolda Gombrowicza w Dzienniku: „To grzeczne polskie dzieciństwo
przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez
filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały
(...), rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w
którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad”. Podobnie Henryk Sienkiewicz
– mimo że twórca polskiej mitologii, to jednak uczciwie ukazał dziecinny,
powierzchowny i nieodpowiedzialny charakter Polaków, wytykając im również
niechęć do wiedzy i prawdy. Nie lepiej, odmalowując także ich pozostałe
negatywne cechy, w tym przede wszystkim głupotę i tępotę, pieniactwo, napuszenie i kłótliwość, wypowiadali się o
Polakach Bolesław Prus, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i wielu innych na
przestrzeni dziejów, narodowego wieszcza Adama Mickiewicza nie wyłączając;
mistrzowskie, najgłębsze i bezkompromisowe analizy polskiego (i nie tylko)
społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem „inteligencji” i
„intelektualistów” oraz szlachty i arystokracji, stworzył jeden z największych
myślicieli i pisarzy w historii – Witkacy, m.in. w Niemytych duszach i w
licznych pismach publicystycznych.
I co?
I nic.
Najprościej obrazić się na
fakty, a raczej udawać, że ich nie ma. Jak dziecko.
Polacy, jak się z pozoru wydaje,
pragną prawdziwych autorytetów, nauczycieli, duchowych i intelektualnych
przywódców, postaci charyzmatycznych, jednak – co różni ich od zdrowych i
mądrych społeczeństw – gdy się tacy pojawią nie słuchają ich, nie rozumieją, a
nawet usiłują pomniejszyć, unieważnić, wyśmiać, niekiedy zniszczyć, w zamian
oddając cześć nie tylko popperowskim osłom, ale także dmuchanym, mniej lub
bardziej kolorowym, balonom.
Intelektualiści bez cudzysłowu
mieli i mają w Polsce ciężkie życie. Nic dziwnego, że zwykle wybierają
emigrację – choćby wewnętrzną.
Dużo opisów i komentarzy do
polskiego charakteru wybrał z literatury pięknej i opracował socjolog z
Uniwersytetu Łódzkiego Edmund Lewandowski. Wynik pracy opublikował w wydanej w
Londynie (!) w 1995 roku książce Charakter narodowy Polaków i innych. W
Polsce książkę tę wydano dopiero w roku 2008, ale – no właśnie – przycięto ją
cenzorskimi nożycami...
Czy to możliwe...
VII
Ten szkic powstał
z potrzeby określania i nazywania rzeczy, porządkowania świata, i umieszczania
w nim siebie. Powstał z tęsknoty za dobrym dla obywatela, etycznym i
sprawiedliwym państwem, w którego możliwość istnienia wierzę tym mocniej, że
takie państwa istniały i istnieją, nie tylko w Azji – także w Europie.
Napisałem go z tęsknoty za estetyką, hierarchią i mądrością – nierozłącznymi
towarzyszkami etyki. W końcu, napisałem go, by wyrazić swoją niechęć wobec
wszelkiej pozorności, i by sprzeciwić się rozplenionemu gombrowiczowskiemu
wyniesieniu synczyzny, które, jak wielu niedojrzałych ojców poronionych idei,
ostatecznie sam skrytykował, stawiając smutną diagnozę współczesnego
europoidalnego świata – „im mądrzej, tym głupiej”. Przy uważnym czytaniu
dojrzałego Gombrowicza nietrudno dostrzec jego obawy przed niszczeniem form,
obawy, które wcześniej i konsekwentnie przez całe życie wyrażał Witkacy.
„Czyż podobna, by wystarczyło
wam życie w świecie, w którym umarł duch?” – brzmiały ostatnie słowa Yukio
Mishimy... Postępowość nie musi być siłą niszczącą to, co stare i sprawdzone,
nie musi oznaczać wyrzeczenia się rozumu i duchowości. Pamiętajmy o tym, czego
uczy Historia, że jeśli architekci postępu nakazują burzyć dawne budowle, to
sobie zawsze zostawią jakiś pałac, a społeczeństwo kończy w lepiankach. Nie
dajmy się oszukiwać. Myślmy samodzielnie. Strzeżmy się tych, którzy obiecują
nam „nowy, wspaniały świat”. Wystarczy świat mądry – w ścisłym słowa tego
znaczeniu.
Esej ukazał się w numerze 2-3 (67-68)/2015 KRYTYKI LITERACKIEJ